4 czerwca 2012

Podlaska wieś



Długi majowy weekend: niebo bez plam, nagie słońce, upał - pogoda jak w środku lata. Na ulicach leniwa, odświętna atmosfera, przechodnie zwalniają kroku, tramwaje błądzą po mieście, jakby zapomniały, dokąd mają jechać; w parkach parada niedzielnie wystrojonych posiadaczy wózków i psów, wszystkie ławki zajęte, twarze zwrócone ku słońcu; obrazy przewijają się jak na migającym ekranie. Mijamy Warszawę, na wylocie sznury samochodów w posłusznie sunącym, spowolnionym korowodzie; szum trącej o rozgrzany asfalt gumy, stłumiony pomruk rozgrzanych silników; rozgrzane ciała w uścisku napiętych pasów; wzrok wbity w szklaną taflę pomazanych szyb; dłonie pełne zniecierpliwienia, słuch jak naciągnięta struna, lepka skóra, gęste powietrze. Każdy jęk skręcanej kierownicy wysysa nas mozolnie z miejskich powłok. Jeszcze kilka szarpnięć, pożegnalne mrugnięcia świateł, migawki skaczących do oczu papierowych uśmiechów i liter, oddalające się kadry ściśniętych murów. W miejsce słupów wyrastają przydrożne drzewa, a zieleń rozkłada swe świeżo utkane dywany po lasach i polach. Powietrze się rozstępuje, łagodnieje, uwalnia ze sztywnego uścisku. W miarę ubywania samochodów na drodze i gęstej zabudowy na poboczach przybywa otwartej przestrzeni; krajobraz wymyka się wszelkim schematom i kanonom klasycznego piękna: wygląda, jakby ktoś tędy przechodził i rzucił tu trochę drzew, tu jakąś polanę, tam garbaty pagórek, a pomiędzy nimi goły płat ziemi; leży to takie, bez ładu i składu, i nie wie, co zrobić z tą swoją obfitością, swobodą, nieokrzesaniem. Droga nieśpiesznie wije się w nieokreślonej konfiguracji linii łamanych, pośród nieregularnych obrysów wchodzących sobie w paradę skrawków pól uprawnych, dziko rosnących łąk, nierównych skupisk drzew: ni to zagajników, ni lasów, to znów jakichś kniei zarośniętych, nietkniętych od lat przez ludzką stopę. Ziemia, jeszcze niedawno płaska i równinna, miejscami się wybrzusza, to znów łagodnym skosem opada w nieckę jak nierówno wyrośnięte ciasto drożdżowe. Rozkołysani niemal tanecznym rytmem jazdy, wytężamy wzrok, gotowi na spotkanie z nowym - może już za najbliższym zakrętem.
Gdy rodzinie i znajomym oznajmiałam, że wybieram się do Puszczy Białowieskiej, kiwali z aprobatą głowami, choć ich wzrok miotał się między dezorientacją a bezradnością wobec tak zaskakującego oświadczenia. Jestem pewna, że gdybym powiedziała, że jadę na Galapagos, zareagowaliby znacznie spokojniej. W dobrym tonie jest być "oblatanym" w świecie: odpoczywać w znanych kurortach, na egzotycznych plażach, dosiadać wielbłąda i nurkować w ciepłych oceanach; należy też "zaliczyć" jak najwięcej słynnych zabytków i miejsc, by potem wymieniać się w towarzystwie kolekcją obcojęzycznych nazw. Wakacjami "w kraju", nad morzem czy w górach, lepiej się nie "chwalić", a wrażenia z jeszcze bardziej "obciachowych" wypadów - tym bardziej zachować dla siebie.
Podlasie - kraina nieznana, mityczna; dla jednych to "ściana wschodnia", "Polska B", bieda i zacofanie; dla innych - "kraina łagodności", ostoja ciszy, spokoju, wytchnienia; rzadziej kojarzy się z bogatą historią i kulturą pogranicza, a już całkiem marginalnie - z ciekawą, niespotykaną gdzie indziej, architekturą drewnianą. Nasza wyprawa miała być zatem odkrywaniem ziemi nieznanej, przełamywaniem stereotypów, poszukiwaniem świata odchodzącego w zapomnienie.
Wbita w fotel samochodu, rejestrowałam czujnie każdy szczegół przebytej drogi, jakbym trzymała w ręku jednorazową przepustkę do tajemniczego miejsca ukrytego za niewidzialnymi drzwiami i bała się, że przeoczę te drzwi lub przegapię moment ich przekroczenia. Ale w krajobrazie nie działo się nic, co zwiastowałoby oczekiwany przełom. Aż tu nagle, za kolejnym zakrętem, na polanie pośród drzew ujrzeliśmy małą przycmentarną cerkiew. Stała na skraju lasu, na lekkim wzniesieniu. Była aksamitnie niebieska, zaledwie o kilka odcieni ciemniejsza od bladobłękitnego nieba, cała z drewna, z wyjątkiem metalicznie grafitowych wież: jednej kopulastej, drugiej strzelistej. Przez otwartą na oścież furtkę weszliśmy na piaszczystą ścieżkę prowadzącą do świątyni. Była zamknięta, na drzwiach wisiała kłódka. Tuż obok, na niewielkim skrawku ziemi stało kilkadziesiąt grobów: niewielkich, skromnych, zamiast pomników z lśniących, drogich granitów z pozłacanymi napisami kamienne tablice z wyrytymi cyrylicą nazwiskami i krótkimi inskrypcjami; przy każdym grobie krzyż: solidny, kamienny bądź prosty, żelazny lub zbity z kilku surowych, nieociosanych desek; na każdym przewiązana kolorowa wstążka lub zwykły kawałek tkaniny. Jakiś starszy człowiek bez pośpiechu grabił ścieżki; przy jednym z grobów krzątali się kobieta i mężczyzna, rozmawiali mieszaniną polskiego i białoruskiego; a może to był polski, tylko zmiękczony wschodnim zaśpiewem? Wszystko to: drewniana cerkiew, prawosławny cmentarz, wschodni dialekt było dla mnie czymś nowym, rozpalającym ciekawość i wyobraźnię. Tak oto dotarliśmy na Podlasie.
Nasza podróż miała przebiegać według ściśle wytyczonej trasy, w obrębie trójkąta: Zabłudów - Bielsk Podlaski - Hajnówka (woj. podlaskie), na obrzeżach Puszczy Białowieskiej. Dlaczego właśnie tam? Podlasie jest regionem rozległym, a my mogliśmy mu poświęcić niespełna pięć dni. Chcieliśmy wszystko zobaczyć: wioski, drewnianą zabudowę, cerkwie, ale też zaszyć się w lesie, poleżeć na trawie, nad rzeką, w ciszy. Kierunek zwiedzania wytyczały dwa główne szlaki: Drzewo i Sacrum (strona) oraz Kraina Otwartych Okiennic. Pierwszy z nich, będący pokłosiem polsko-białoruskiej współpracy, utworzony został z myślą o ukazaniu kulturowego dziedzictwa regionu, z drewnianą architekturą wiejską na czele. Wiedzie on przez miejscowości, w których zachowały się zabytkowe, pochodzące nieraz z XVIII w., drewniane cerkwie i kapliczki prawosławne oraz tradycyjne budownictwo ludowe. Drugi szlak obejmuje wioski, które szczycą się unikatowym zdobnictwem architektonicznym. Tamtejsze domy to prawdziwe okazy sztuki snycerskiej najwyższych lotów. Okiennice są jej wymownym przykładem, nie ujmując niczego równie imponującym nad- i podokiennikom, szczytom, narożom i gankom. Aby to wszystko obejrzeć, trzeba nie dni, ale miesięcy, jeśli nie lat niespiesznej wędrówki przez miejscowości leżące między Narwią a Puszczą Białowieską. Nam, jak się później okazało, starczyło czasu na przechadzkę, a niekiedy tylko przejażdżkę po kilku z nich. Wszystko, co odtąd napiszę, będzie zatem odtworzeniem zdarzeń i wrażeń tylko z tych miejsc, w których byłam, stanowiących niewielki fragment krainy rozległej i o wielu obliczach; tylko o nich mogę opowiedzieć, nie o całym regionie. Umownie jednak będę posługiwać się ogólnymi sformułowaniami typu: "Podlasie", "podlaski".
Gdybym miała w jednym zdaniu skreślić obraz podlaskich wsi, nie podjęłabym się tego zadania, bowiem różnią się one nie tylko położeniem, zabudową, architekturą czy wreszcie zasobami budżetu. Każda z nich ma swoją własną aurę, którą zawdzięcza owym warunkom naturalnym i bytowym, ale i czemuś bliżej nieokreślonemu, co przyciąga lub odpycha jak feromony, jak urok osobisty lub jego brak, jak dobra lub zła energia. Większe wioski to nierzadko typowe ulicówki, ciągnące się na przestrzeni kilku kilometrów, wzdłuż asfaltowej, dość ruchliwej jak na te okolice, drogi lokalnej. Po obu jej bokach stoją, jeden przy drugim, domy zwrócone szczytem, rzadziej frontem, do ulicy, z zabudowaniami gospodarczymi z tyłu, w głębi działki. Bywają też wioski zaszyte w głuszy, przycupnięte na pagórkowatych polanach, wyłaniające się niespodziewanie z leśnego gąszczu. Prowadzą do nich bite, piaszczyste drogi. Gdy jedzie się z prędkością ponad czterdziestu kilometrów, spod kół unosi się chmura piachu i kurzu, jak goniąca trąba powietrzna; żółto-rdzawa mieszanka obrasta błyskawicznie maskę samochodu jak mech. Te właśnie wioski polubiłam najbardziej. Cisza, bujna zieleń, przytulna atmosfera, kręte, piaszczyste ścieżki zachęcały do spaceru, a ciepło, emanujące nie tylko z rozgrzanego nieba, ale i drewnianych ścian domów w kolorze ciemnej czekolady, działało na ciało i zmysły jak ręce wprawnego masażysty.
Wioski, które poznałam, posiadały w większości zabudowę drewnianą: z drewna było wszystko, począwszy od domów (przeważnie o konstrukcji zrębowej), poprzez budynki gospodarcze, skończywszy na ławkach i ogrodzeniach. Jedynie dachy wyłamywały się tej regule, wykonane z niemal wszystkich możliwych rodzajów pokryć: gontu, wiórów, blachy, eternitu, ceramiki. Z początku mój nieprzywykły do drewnianej architektury wzrok przyciągały domy najstrojniejsze, najbarwniejsze, z kolorowymi okiennicami, zawiłymi motywami rzeźbiarskimi na ścianach. Uroda niektórych była tylko lekko podkreślona wprawną ręką cieśli czy snycerza, inne obrastała ciężka dekoracja niczym bluszcz: wielobarwne motywy kwiatów, zwierząt, figur czy bliżej nieokreślonych esów-floresów na szczytach budynków, nad/pod oknami, w narożach. Trudno było zatrzymać na dłużej wzrok na jednych, bo już inne domagały się uwagi i komplementów.

Ciełuszki

Ciełuszki

Ciełuszki

Ciełuszki

Ciełuszki

Czyże

Czyże

Puchły

Puchły

Puciska

Soce

Trześcianka

Gdy minęło pierwsze zauroczenie, stałam się bardziej wymagająca: w fasadach domów doszukiwałam się mniej spektakularnych popisów artystycznych, a zamiast nich bardziej subtelnych środków przetwarzania materii, dowodzących szczególnego wyczucia formy, proporcji, detalu, przy jednoczesnym zachowaniu harmonii i umiaru. Cechy te odkryłam w domach na pierwszy rzut oka skromnych, niepomalowanych, przemawiających jednak do zmysłu estetyki elegancką fakturą drewna, profesjonalnym, ozdobnym wykonaniem szalunku i obróbki. Wiele z nich zostało pięknie odnowionych, jednak z dbałością o zachowanie stanu wiernego oryginałowi.

Ancuty

Ancuty

Ciełuszki

Czyże

Czyże

Łoknica

Pawły

Puchły

Trześcianka

Trześcianka

Doznań nieco innej natury, swego rodzaju pozytywnego wstrząsu, doświadczyłam na jednej z głównych dróg Dubicz Cerkiewnych. Stał przy niej, niemal kładąc się ze starości na jezdni, dom kryty strzechą, bodajże z XIX w.




Widziałam też dużo domów opuszczonych, ale nawet i te nie przypominały walącej się sterty skruszałego drewna. Jeszcze się trzymały, czekając wytrwale na łaskawych ludzi, którzy przywrócą je do życia.

Ancuty

Czyże

Krynica

 Krynica

Jakkolwiek by nie spojrzeć na wiejskie otoczenie Podlasia, odnosi się wrażenie panującej tam harmonii, ładu, kompletności. Widziałam różne wioski: małe i większe, stare i nowsze, biedne i zamożniejsze, ale w żadnej nie dostrzegłam miejsc o "urodzie" śmietnisk, spelun, ruder - "specjalności" polskich miast i miasteczek. Nie widziałam też na tamtejszych podwórkach walającego się sprzętu rolniczego i zbędnych rupieci; były za to studnie, niektóre z żurawiami. Domy stoją blisko siebie, na wąskich, ale długich działkach, ogrodzone malowanymi kolorowo płotami; obejścia schludne, tonące w zieleni trawy, krzewów i drzew. Te drzewa mam przed oczami do dziś: otaczają dom ze wszystkich stron, przytulają się do niego jak starzy przyjaciele, pochylają nad nim swe gałęzie, zaglądają do okien, przez próg. Są i niskie owocowe, z biało-różowymi czuprynami na wiosnę, i wysokie, poważne, jak straż przyboczna; przy drogach wierzby z niskimi, bielonymi pniami, z których sterczą jak szpikulce smukłe witki. Nie ma się co dziwić, że tak chętnie i tłumnie zaglądają tu i pomieszkują bociany. Przybywają całymi koloniami, ich gniazda są wszędzie: na słupach energetycznych, na lampach ulicznych, dachach; pełno ich w zagrodach, na drogach, łąkach. W niektórych wioskach można je spotkać częściej niż ludzi. Przez całe swoje życie nie widziałam ich tyle, co tutaj przez kilka dni. Podlasie już zawsze będzie mi się kojarzyć z bocianami. Są tak niezmiennie obecne w tutejszym krajobrazie, jak przydrożne krzyże prawosławne, stojące na początku i końcu każdej wioski, oraz jak... przydomowe ławki.

Puchły

Trześcianka

Trześcianka

Trześcianka

Trześcianka

Ludowy artysta trafnie ujął to, czego sama nie sfotografowałam







Pamiętam niedzielne wycieczki za miasto z rodzicami. To były czasy, gdy na drogach królowały syrenki, a na wioskach ludzie wychodzili po mszy przed domy, by spotkać się i odpocząć w gronie sąsiadów, rodziny, kolegów. Przejeżdżając przez wioski, trzeba było więc odbyć rundę honorową przez szpaler grupek mieszkańców, stojących lub siedzących na przydomowych ławkach. Wszystkie oczy były skierowane na nas. Ale w czasach, gdy rower był powszechniejszym środkiem lokomocji niż samochód, każdy przejeżdżający pojazd czterokołowy budził jednakową sensację. Potem ławki i ludzie poznikali z krajobrazu na długie lata, aż do tego roku. Kiedy jadąc w niedzielne popołudnie przez małą osadę na skraju puszczy, rozpoznałam znajomy rekwizyt, stojący niemal przed każdym domem, oniemiałam. Wróciły wspomnienia i wiara w siłę tradycji, przynajmniej w tym odległym zakątku. Takiego widoku nie pamiętam nawet z dzieciństwa: ławki, najzwyklejsze, sklecone z deski i dwóch kołków, a niekiedy solidniejsze i wygodniejsze, z oparciem, niektóre z surowego, spróchniałego drewna, inne malowane jaskrawymi kolorami. Nadchodził wieczór, słońce już nie dokuczało, schowane za dachy domów. Na ławkach zasiedli mieszkańcy: pojedynczo lub parami, gdzieniegdzie kilkuosobowymi grupkami, dziadkowie i babinki wsparci na laskach, zajęci niespieszną pogaduszką lub odpoczywający w milczeniu. Gdy przejeżdżaliśmy, podnosili głowy, patrzyli ciekawie w naszą stronę. Na "dzień dobry" odpowiadali pozdrowieniem. Szybko przywykliśmy do tych przelotnych, przydrożnych spotkań.   
Zawsze gdy jadę w odległe zakątki Polski, gdy przebywam w miejscach i wśród ludzi trochę innych od tych, do których przywykłam przez lata zasiedzenia, czuję się jak przybysz z innego kraju: zdziwiony, ciekawski, wścibski, obcy. Wpraszając się jak niezapowiedziany gość, staram się swoją obecnością przynajmniej nie sprawiać zbytniego kłopotu, nikomu nie wadzić. Żałuję jednak, że zwykle nie starcza mi śmiałości i otwartości, by podejść, przysiąść się, zagadać, zamiast stać tylko i przyglądać się wszystkiemu z oddali, z boku. Na wsiach starsi ludzie nie boją się obcych (turystów) - sami podchodzą lub przywołują do płotu, zagajają rozmowę. Są ciekawi przyjezdnych, ale nie świata, z którego przybywają; oni mają tu swój, od lat ten sam, znajomy, niezawodny, przewidywalny. Chętnie o nim opowiadają; o nie zawsze łaskawych kolejach losu mówią jak o nieuniknionej, naturalnej zmienności pogody i pór roku - z przyzwoleniem i pokorą. Wielu takich ludzi spotkaliśmy na podlaskiej wsi.
To nie koniec moich wspomnień z podróży po Podlasiu. W kolejnych postach będę pisać o zdobnictwie tamtejszych domów oraz o cerkwiach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz