19 września 2011

Wrocław-Leśnica - zamek


Leśnica, choć to od dawna dzielnica Wrocławia, przypomina odrębne, samodzielne miasteczko: z kościołem, starą zabudową i uliczkami, które już samym wyglądem opowiadają wielowiekową historię tych ziem. Zajrzałam tu na chwilę, przejazdem, przy okazji, jak zwykle z zegarkiem w ręku. W pośpiechu nie nadążałam wzrokiem za mijanymi osobliwościami. Zabytkowe wille i kamienice, pozostałości bardzo starych murów, wieża ciśnień. Dopiero przed bramą leśnickiego zamku - celu wyprawy i sprawcy pośpiechu - poczułam, że to ciepłe wrześniowe popołudnie należy do nas. Zamek stoi przy drodze - głównej, ruchliwej - niemal przy wjeździe od centrum Wrocławia, jak serdeczny gospodarz, który wita gości od progu. Już od ulicy przyciąga uwagę czerwień dachu i wieżyczek, resztę osłania bielony mur. Na placu przed budowlą stoi monumentalna statua Madonny i św. Jana Nepomucena.




Obiekt już na wstępie robi pozytywne wrażenie: jasny, lśniący czystością, zadbany. To dobrze: jego obecne przeznaczenie - siedziba Centrum Kultury Zamek (to oficjalna nazwa, szyld nad wejściem głosi: "Dom Kultury...") - zobowiązuje. Zamkowa brama stoi otworem, wystarczy zrobić parę kroków wzdłuż alei otoczonej niskim murkiem, by ujrzeć budowlę w całej okazałości. Od frontu nie przesłaniają jej korony drzew, które dopiero na tyłach, od strony parku, tworzą gęsty parawan, zawłaszczając widok na zamek i wydzielając go tylko po kawałku, w skromnych odsłonach.





Budynek bez trudu można obejść dookoła.




Kiedyś otaczała go fosa, broniąc doń dostępu. Do dzisiaj zachowały się, wykonane z cegły, fortyfikacje z okratowanymi oknami i tajemniczymi włazami. O obronnej niegdyś roli zamku przypomina też blankowanie muru (widoczne na 1 i 3 fotografii zębate wycięcia) okalającego całą posiadłość.


 


Sporą frajdę sprawia mi zawsze przy okazji zwiedzania zamków, pałaców i innych starych budynków wychwytywanie wyróżniających je detali architektonicznych, będących w zasadzie osobnymi dziełami sztuki zdobniczej.


 


Patrząc na ten przyzwoicie i spokojnie wyglądający zamek, aż trudno uwierzyć w to, jak burzliwe były jego dzieje. Od mnogości obcojęzycznych nazwisk jego mieszkańców plącze się język, zaś nadmiar dat związanych z nim faktów wystawia na ciężką próbę pamięć (nie mam ambicji kronikarskich, toteż pozwolę sobie wiele z nich pominąć). Mętlik faktograficzny pojawia się już na etapie ustalenia początków istnienia zamku. Przeważnie wymienia się jednak lata 30. XII w., a jako pierwszego właściciela naonczas jeszcze dworku książęcego - Bolesława I Wysokiego. Początkowo niewielka, murowana budowla z czasem dostojniała, rozrastała się, by w końcu (w XVI w. - jak twierdzą jedni lub w XVII - za czym obstają drudzy) osiągnąć rozmiary i standardy okazałej rezydencji. Przez jakiś czas zamek był w posiadaniu zakonu krzyżowców z czerwoną gwiazdą, który w ciągu kilku lat rozbudował obiekt oraz wzniósł, wspomnianą już na wstępie, statuę, a następnie odsprzedał go przyjacielowi króla Fryderyka II, Ernstowi Ferdinandowi von Mudrachowi. Ten, jak wieść niesie, nie skąpił pomysłów i funduszy na luksusowe urządzenie komnat - przebudował i wyposażył w nowe piece i stoły z marmurowymi blatami pięćdziesiąt trzy z nich. Kolejne istotne zmiany zaszły w posiadłości w pierwszej połowie XIX w. Ówczesny właściciel wpadł na pomysł urządzenia wokół zamku ogrodu, a w nim oranżerii, altany, belwederu. Wykwintność tych budowli możemy sobie tylko wyobrazić, gdyż z całego kompleksu pozostały jedynie drzewa, alejki i staw. Tuż przed drugą wojną światową w zamku zamieszkał architekt Ludolf von Veltheim. Był to ostatni właściciel leśnickiej rezydencji. 
Jak niemal każdy zamek i ten miał swoje okresy świetności - rozbudowy, modernizacji - i klęsk - zniszczeń, pożarów. Nie każdy jednak tego typu obiekt może się pochwalić tak znamienitymi gośćmi jak Henryk Brodaty czy Henryk Pobożny, którzy odwiedzali Leśnicę.
Po takiej porcji historii warto może trochę odpocząć w zamkowym parku, przejść się alejami, zatrzymać się nad rzeką, stawem, posłuchać szumu drzew.





Zamek w Leśnicy wygląda bez zarzutu: jest jak nowy, prawie bez skazy. Doprowadzony, po generalnym remoncie, do reprezentacyjnego stanu może się podobać, a nawet budzić podziw. Jak na mój gust jest on jednak zbyt grzeczny, uporządkowany, "wyretuszowany", "wygładzony" jak stara, pomarszczona twarz po liftingu. Jakby - niezbędne przecież i jak najbardziej słuszne - zabiegi renowacyjne starły z niego resztki kurzu, a wraz z nim całą tajemnicę, magię, autentyczność. Na darmo ich też szukać w zamkowych wnętrzach, z których dawno ulotnił się czar zamierzchłych czasów. Na pocieszenie proponuję pooglądać zdjęcia komnat z początku XX w.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz