14 listopada 2011

Moszna - pałac


O pałacu w Mosznej, zwanym potocznie zamkiem (choć nigdy nie był budowlą obronną), powiedziano i napisano chyba wszystko. Jego sława wykracza poza rodzime ziemie Opolszczyzny, docierając do tych, którzy choć trochę interesują się zabytkami. Po raz pierwszy usłyszałam o nim parę lat temu, gdy bliska mi osoba wybierała się tam na turnus terapeutyczny. Z opowiadań wynikało, że zarówno sama budowla, jak i tereny wokół niej są niezwykle nastrojowe, zjawiskowe, jedyne w swoim rodzaju. Wyobraźnia, podążając za tym opisem, szkicowała coś na wzór krainy pełnej zakamarków, tajemnic, mroków historii. Korciło mnie, żeby domysły skonfrontować z rzeczywistością. Niedawno nadarzyła się ku temu okazja.
Jest jesienne przedpołudnie, dzień świąteczny. Gdy przybywamy na miejsce, mam wrażenie, że odgłos naszych kroków niesie się głośnym echem po pustych alejach, odbijając się od zamkniętych na głucho okien. Pałac jeszcze śpi. Gdzieniegdzie tylko snują się pojedynczy przechodnie, chyba tutejsi kuracjusze, jakby bezsenność wygnała ich z łóżek na zimne, wietrzne powietrze. Słońce, żeby przedostać się na rozległe połacie zieleni, musi pokonać zaporę z wież, które sterczą jak wystygłe kominy fabryczne. Ale w przeciwieństwie do tamtych mają wierzchołki w kształcie wielkich iglic i kolor dojrzałych śliwek. Gdy wzrok ogarnia jedne - najokazalsze, najdorodniejsze, najsmuklejsze - zewsząd wyrastają kolejne - małe i jeszcze mniejsze - jak odnóża bluszczu. Wydaje się, jakby budowla pęczniała od ciągle rozmnażających się wież. Mimo że dzień jest pogodny, pałac wygląda, jakby zawisła nad nim ciężka, burzowa chmura, a mury oplótł cień. Sztywna warstwa pyłu obrosła budowlę przez lata jak szara skorupa, którą tylko gdzieniegdzie przeplatają waniliowożółte nitki piaskowca i cegieł. Wszystko to sprawia, że pałac wygląda ociężale i posępnie.





Gubię się w mieszance uczuć i ocen, nie rozpoznaję, czy jestem uwiedziona czy zawiedziona, oczarowana czy rozczarowana. Przygnębienie, onieśmielenie lub natłok doznań, coś nie pozwala mi beztrosko rozgościć się w pałacowych włościach. A może to przejmujący ziąb, który każe przyśpieszyć kroku i przyciska zmarznięte dłonie do nagrzanych zakamarków odzienia zamiast do spustu migawki.
Pałac ma powierzchnię kilku tysięcy metrów, trzy rozbudowane skrzydła ustawione w kształcie litery "U", jest więc co oglądać. Główne wejście do budynku, prowadzące do zabytkowych pomieszczeń udostępnionych zwiedzającym (m.in. sali balowej, sali myśliwskiej, biblioteki, kaplicy), do pokojów dla kuracjuszy i gości oraz do kawiarni znajduje się w środkowej, najstarszej (XVIII w.) części, wzniesionej w epoce baroku. Pozostałe dwie dobudowano w rekordowo krótkim czasie: pierwszą (w stylu neogotyckim) w latach 1896-1900, po pożarze, który przyniósł sporo zniszczeń, drugą (neorenesansową) w okresie 1911-1913 z okazji wizyty w pałacu cesarza niemieckiego Wilhelma II.
Każde skrzydło to nie tylko odrębny styl, ale też zdecydowany charakter, wyrazista osobowość. Dysharmonia, rozgardiasz, rozbita kompozycja, przerost formy, zagęszczenie detali, karnawał kształtów, form i rozwiązań architektonicznych - tak można by podsumować całość. Prezentuje się nieco karykaturalnie, groteskowo, widowiskowo. Jak urzeczywistnienie snu o targu (p)różności. Trudno rozstrzygnąć, czy taka nieokiełznana, rozpasana różnorodność to efekt zamierzony, przemyślany czy jednak samoistny, wynikający z rozrzutności, niezdecydowania, braku spójnej koncepcji, wyrobionego gustu i wyczucia estetyki. Ile w tym wszystkim samowoli i widzimisię zleceniodawcy, a ile wkładu i inwencji wykonawcy. Trudno oprzeć się wrażeniu, że pierwszy niczego sobie nie żałował, dając temu drugiemu (projektant/wykonawca nieznany) pełną swobodę i nieograniczony budżet.





 





Budowlę ogląda się jak wystawę w sklepie jubilerskim: wszystko przykuwa uwagę, jednakowo nęci, zdumiewa, konkuruje z innymi pomysłowością i precyzją wykonania; nie wiadomo, na czym zatrzymać wzrok. Elewacja dźwiga niezliczoną liczbę kamiennych płaskorzeźb, w których znieruchomiały jak żywe postacie ludzi, zwierząt, leśnych stworów i duszków, baśniowych istot. Powtarzalność motywów zaczerpniętych ze świata przyrody może być wyrazem bliskiego związku właścicieli posiadłości ze środowiskiem naturalnym (wskazywałyby na to tradycje myśliwskie, które kultywowano tu z pokolenia na pokolenie i które przyniosły sławę miejscowości; dwukrotnie uczestniczył w nich cesarz Wilhelm II).












 







Figury zdobiące elewację są bardzo charakterystyczne dla pałacu w Mosznej i z pewnością stanowią jedną z jego atrakcji. Warto też zwrócić uwagę na przepych i artyzm innych elementów architektonicznych. W gąszczu dekoracyjnych form można przebierać i wybierać. Mnie szczególnie przypadła do gustu zróżnicowana, plastyczna ornamentyka okien, balkonów, wykuszy, drzwi, szczytów dachów.











Inwestycja tej wielkości i klasy musiała być niezwykle kosztowna i pracochłonna. Mógł sobie na nią pozwolić tylko człowiek nieprzeciętnie zamożny. Hrabia Franz Hubert von Tiele-Winckler, przedsiębiorca oraz ziemianin, miał i pieniądze, i gest. Zarówno on sam, jak i jego przodkowie to ludzie przede wszystkim czynu i interesu. Tworzyli śląsko-meklemburski ród szlachecki, który wniósł (w XIX w.) spory wkład w rozwój Śląska, a zwłaszcza Katowic (wioska, jaką były dotychczas, przekształciła się w miasto przemysłowe). Majątek (kopalnie, huty, posiadłości ziemskie) zawdzięczali Franzowi Wincklerowi. Był to człowiek niepospolity, który zrobił zawrotną karierę. Zaczynał jako prosty robotnik w kopalni. Później, dzięki splotowi różnych okoliczności, ale przede wszystkim dzięki pracowitości, sile charakteru i żyłce do interesów, szybko awansował, aż w końcu został potentatem przemysłowym. Za zasługi dla gospodarczego rozwoju Śląska otrzymał od króla Prus tytuł szlachecki. Jego spadkobiercą została córka, która wraz z mężem zakupiła w 1866 r. posiadłość w Mosznej wraz z niewielkim naonczas pałacykiem barokowym, który stał się główną śląską siedzibą połączonych rodów Tielów i Wincklerów. Po śmierci małżonków majątkiem oraz przedsiębiorstwami zarządzał ich najstarszy syn, wspomniany już Franz Hubert. Jako nowy gospodarz pałacu wziął się za jego rozbudowę. Za jego życia budowla osiągnęła imponujące rozmiary i ostateczny wygląd; w tej postaci zachowała się do dzisiaj.
Wczesnym popołudniem, gdy nasz pobyt w Mosznej dobiega końca, inni dopiero się zjeżdżają. Wiele osób, zwłaszcza tutejszych, dla których pałac to chleb powszedni, wybiera się tu, żeby pospacerować po parku. W nim zawsze coś się dzieje: wiosną rozkwitają azalie, rododendrony i różaneczniki, których rosną tu całe plantacje, jesienią mienią się kolorami korony drzew: lip, dębów, kasztanowców, spośród których niejedno liczy sobie dwieście, trzysta lat.
Nie przepadam za jesienią, a nawet mam do niej żal i wieczne pretensje: o mgliste poranki i wieczory, chmury ociekające wilgocią i powietrze gorzkie jak dym z papierosa. Ale jesień ma też temperament i zmysłowość malarza impresjonisty: jak żadna inna pora roku posiada dar mieszania kolorów i chlapania nimi, jak farbami, gdzie popadnie. Barwy jesieni mają temperaturę aromatycznych przypraw, ich głębię i nasycenie. Cynamonowo-curry-szafranowa mieszanka okrywa parkowe drzewa, aleje, krzewy, taflę stawów, kanałów. Gdy zboczy się z głównej, rozłożystej i widnej alei lipowej, można pobłądzić w plątaninie ścieżek i włóczyć się jak po dzikim lesie, zaszyć się w trawie lub usiąść na ławce albo przystanąć na mostku i zapatrzyć się w wodę. Tam, gdzie kończą się wytyczone, wydeptane ścieżki, zaczynają się łąki, pola, las.











W duecie z jesiennym krajobrazem nawet niesforne kontury pałacu miękną, łagodnieją, pokornieją. Zdejmują maskę surowego, wyniosłego megalomana.







Pałac w Mosznej jak mało który budzi kontrowersje, dzieli naród na tych, którzy go podziwiają i uwielbiają, tych, którzy mają do niego krytyczno-pobłażliwy stosunek, i tych, którzy siedzą cicho, bo go nie znają. We mnie pozostawił mieszane uczucia. Nie mam mu za złe, że jest dziwaczny, nieklasyczny, eklektyczny. Doceniam jego nietuzinkowość, indywidualizm i rogatą duszę, która w nim tkwi. Jak na mój gust jest jednak, posługując się terminologią kulinarną, zbyt kaloryczny. Dlatego proponuję smakować go spokojnie, nieśpiesznie, po trochu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz