19 października 2011

Mirosławiczki - pałac



To będzie krótka opowieść o pewnym pałacu, tak jak krótka jest jego historia (zaledwie dwustuletnia) i jak niedługa była moja w nim wizyta. Zabytek ten nie doczekał się wielkiego rozgłosu i uznania - nie robi kariery na skalę lokalną, a tym bardziej globalną. A przecież nic mu nie brakuje: odnowiony, odmłodzony, odszykowany, miewa się dobrze pod opieką nowych właścicieli. To obiekt z kategorii tych, którym los sprzyja - przetrwawszy trudne czasy wojenne i powojenne, trafił we właściwe ręce, dzięki czemu uniknął degrengolady i destrukcji do ostatniego kamienia, wreszcie zrównania się z ziemią.
Stoi na skraju wsi (aby dojechać do Mirosławiczek, trzeba na trasie Wrocław-Świdnica odbić w lewo na Sobótkę). Już z daleka można dostrzec fragmenty historycznego muru. To pozostałość po dawnym folwarku, w którym za czasów peerelowskich rozgościł się PGR. Za ogrodzeniem rozciągają się spore połacie ziemi z zabudowaniami mieszkalno-gospodarczymi (widać je z terenu parku należącego do pałacu). Na tle ich  poszarzałych, przybrudzonych powłok odpadającego tynku pałac prezentuje się jak wystrojona panna z dobrego domu, wybierająca się na huczny bal. Przypomina mi też tort w biało-różowej polewie lukrowej. Do posesji prowadzi ciężka, masywna brama. Jest uchylona, a przy wejściu nie ma żadnej tabliczki, szyldu. Obiekt nie wygląda na hotel czy restaurację, ale z pewnością jest zamieszkany. Tym bardziej dziwi, ale i cieszy możliwość obejrzenia go z bliska.
Tworzą go trzy połączone przejściami budynki: środkowy - największy, dwupiętrowy - i niższe po bokach. Najbardziej dekoracyjna jest część główna pałacu. Na jej fasadzie, od frontu, znajdują się białe płaskorzeźby gryfów (mitologicznych opiekunów skarbów Apollina, o ciele lwa z głową i skrzydłami orła). Wejście zdobią, umieszczone po obu stronach, kolumny doryckie oraz, u góry, inskrypcja w języku łacińskim: "Fortunatus qui colit deos agrestes" - 'Szczęśliwy, kto czci (szanuje?) bogów wiejskich'. (Nie jestem przekonana co do ostatniego słowa tłumaczenia, ale tylko takie znalazłam). Czterospadowy dach zwieńczony jest w budynku centralnym belwederem. Tak prezentuje się pałac w rzeczywistości.







Obiektu, będącego własnością prywatną, przeznaczoną - według wszelkich oznak - na cele mieszkalne, nie udało mi się obejść ze wszystkich stron, nie mówiąc już o wtargnięciu do środka. Na taki gest przyzwolenia gospodarzy (obecnych tego dnia w swej posiadłości) nie liczyłam, a i tak jestem im wdzięczna za wyrozumiałość dla naszego wścibskiego podglądactwa. Czując się jak ostatni intruz wiedziony ciekawością, zza gałęzi - jak przez dziurkę od klucza - kontynuowałam swój niecny proceder.




Widoczna, zwłaszcza na środkowym zdjęciu, galeria prowadząca do bocznego pawilonu jest przykładem motywu stosowanego w architekturze od czasów starożytnych, zwanego serlianą (otwór okienny składający się z trzech części: większej, środkowej w kształcie łuku i przylegających doń symetrycznie mniejszych, prostokątnych).
O pałacu w Mirosławiczkach pisze się oszczędnie i lapidarnie. Krótkie informacje brzmią niemal encyklopedycznie. W paru zdaniach zawiera się cała dwustuletnia historia związana z tym miejscem. Być może była ona na tyle zwyczajna, stateczna i poukładana, że nie doczekała się plotek, pogłosek i opowieści. A może życie toczące się w pałacowych murach owiane było tajemnicą, która nigdy nie ujrzała i nie ujrzy światła dziennego. Pozostają tylko domysły. Tymczasem przytaczane fakty również nie są bezsporne i niezbite. Rozbieżność zdań dotyczy, jak to często bywa, zarania dziejów budowli. Sięgają one w każdym razie początków XIX w., a dokładnie lat: 1801-1811 lub (według innych) 1802-1806. Jako pierwszy zamieszkał w pałacu hrabia Gottlob Sigismund von Zedlitz-Leipe, podkomorzy dworu pruskiego. W 1851 r. posiadłość w Mirosławiczkach zajął ród von Mutiusów (właściciele kilku majątków ziemskich i pałaców), który opuścił ją dopiero w 1945 r. 
Budynek został zaprojektowany w stylu klasycystycznym i taki pozostał po dzień dzisiejszy. Nie był poddawany radykalnym przeróbkom, gruntownym przebudowom, z wyjątkiem jednej na początku XX w. Ominęły go pożary i inne klęski. Zachowały się również kilkusetletnie drzewa w przypałacowym parku. Nie jestem znawczynią drzew, nie rozróżniam sosny od świerku, ale ich pełne melodii nazwy przyprawiają mnie o szum w głowie, równie upajający jak szum liści. Mogę ich słuchać w nieskończoność: dąb szypułkowy, cis pospolity, grab zwyczajny, jesion wyniosły, klon polny, świerk zwyczajny, lipa drobnolistna, sosna czarna, kasztanowiec zwyczajny, jawor...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz